Comfort wine

Bandol Longue Garde

Dbający o moją rzetelność dziennikarską mąż sprowadził dla mnie ze Stanów Vignon – przyprawę, o której idei napisałam już krytyczny felieton w październikowym numerze Magazynu. Nie było więc rady trzeba było urządzić kolację, która miałaby obalić bądź potwierdzić  (ucierając mi nosa) jej zalety. Vignon, jak głosi etykietka, jest all natural wine friendly, uczyni każde wino gładkim i pysznym (smooth and delicious), można go stosować zamiast soli, ma zero kalorii i nie zawiera glutaminianu sodu. Zawiera za to sól morską (zamiast soli), grzybki shitake, suszone pomidory,  ekstrakt drożdżowy, sos sojowy i różne naturalne aromaty, jak cytrynowy, serowy, czy czosnkowy. Innowacyjność tej przyprawy ma polegać na tym, że dodana do jedzenia, zrównoważy smak każdego wina i każdego dania tak, że wszystko świetnie się ze sobą połączy, by nie powiedzieć, pomiesza.

Udałam się więc na Wiktorską po rybę, pod Halę Mirowską po polędwicę (niczego w tym mieście nie można kupić w jednym sklepie albo przynajmniej w dwóch pobliskich),  przygotowałam mocno kwasowy Riesling Estate 2008 od Breuera i butelkę Bandol Longue Garde 1999 od Jean-Pierre’a Gaussena. Mieliśmy sprawdzić, to znaczy głównie mój dociekliwy mąż  („bo ja zawsze wszystko muszę wiedzieć”), czy Riesling z krwistym mięsem przy Vignon okaże się świetny, a potężne Mourvèdre  zagra z rybą.

Vignon

Dorada ze sklepu na Wiktorskiej okazała się świetna. Wybrałam się tam pierwszy raz i ucięłam uroczą pogawędkę z panem w stylowym berecie, który pouczył mnie, że przegrzebki nie mają nic wspólnego z małżami Świętego Jakuba, bo przegrzebki to po francusku „coques”.  Nulla dies sine linea! Dzień zapowiadał się na spełniony. Niestety przy kolacji pieczeń nie spełniła pokładanych w niej oczekiwań, okazała się sucha i twarda (nie da się jednak kupić porządnej polędwicy za 30 złotych, choć już się cieszyłam), a  Vignon spełniło najgorsze przeczucia. Smakuje jak Vegeta, tyle że jest bardziej słone, nie ma w nim jak w Vegecie cukru, a jego sekret równoważenia wina i potraw polega na tym, że w ustach uporczywie utrzymuje się smak sosu sojowego zabijający wszystkie inne aromaty. Ani dorada, ani Breuer, ani Gaussen na to nie zasługiwali.

Breuer jak zawsze okazał się niezawodny, a Gaussen przyniósł prawdziwe pocieszenie przy łykowatym mięsie, które można było sobie podarować i pić, pić, pić… Gdyby nie to, że butelka nam się szybko skończyła.

Nigella Lawson często pisze o comfort food – takim , co kojarzy się nam z dzieciństwem, niesie ukojenie, odgania chandrę  i od którego po prostu nie możemy się oderwać. Zważywszy, że łapią się na to pojęcie często niezbyt wyszukane potrawy i niechlubne słabości, zawsze uważałam je za ambiwalentne, jeśli nie lekko pejoratywne. Jednak myśląc o Bandol Gaussena, które w jakimś sensie odbiły się na moim winiarskim dzieciństwie, określenie comfort wine uparcie pcha mi się do głowy. Zaproszona na kolację nasza przyjaciółka powiedziała, że to wino jest jak wieczór, który spędzamy w domu i jest nam z tym dobrze.

Jean-Pierre Gaussen Bandol Logue Garde 1999 to potężne, gęste wino o głębokich aromatach czarnych owoców. Słodkie jeżyny i ciemne czereśnie są w nim równoważone bardziej wstrzemięźliwymi nutami: lawendy, skóry i ziół prowansalskich. Jest w nim ciepłe światło południowej Francji i surowość tamtejszych skał rysowanych twardą Cézanne’owską kreską.  W ustach trwa jak pękająca garść dojrzałych owoców, których sok łącząc się z subtelnymi ziołowymi smakami , tworzy lekko ziarnistą fakturę. Mam wrażenie, że Bandol Gaussena odwołuje się we mnie do jakichś atawizmów: ciemne i skondensowane, a zarazem miękkie i soczyste, jest, jakkolwiek nie brzmiałoby to pretensjonalnie, czystą esencjonalnością czerwonego wina. A zwyczajnie i po prostu – jest esencją przyjemności.

W „Winach Europy” Gaussen jest nazwany patriarchą bandolskiej apelacji, dziś już trochę przykurzonym. Przykurzenia w jego Longue Garde 1999 na pewno nie czuć. Pomimo swoich dziesięciu lat to wciąż świeże wino o łagodnych garbnikach. Ma w sobie pogodę i łagodność dojrzałego wieku; komfort starości.

Mój mąż natomiast, gdy mnie nie ma w domu, z upodobaniem dodaje Vignon do omletów. Pije wtedy piwo i czuje się z tym bardzo komfortowo.

Tagi:

Komentarzy 6 to “Comfort wine”

  1. Wojciech Bońkowski Says:

    Skarb, taki mąż! O rzetelność zadba i jeszcze zza morza coś sprowadzi.
    W sprawie polędwicy się nie zgadzam. Spod Hali jest świetna. Ale może to był dzień korzenia.
    W sprawie Gaussena – piękne wino ta Longue Garde, choć doniesienia francuskiej prasy z ostatnich roczników są hmm… wstrzemięźliwe. Niech mu się w każdym razie długo żyje.

    • Ewa Wieleżyńska Says:

      Poniewaz polegam na Twoim zdaniu, poledwice kupilam. Ale musze Ci sie przyznac, ze z miesem spod Hali mam rozne doswiadczenia: albo jest pyszne, albo jest srednie. I mysle, ze nie jest to sprawa dnia korzenia, ale sprzedawcy. Nie do konca jeszcze te roznice rozpracowalam.

  2. monty Says:

    Piękny tekst! A Longue Garde z tego samego rocznika piłem w marcu i zanotowalem: „obezwładniające, surowe do bólu, ale soczyste.”

    • Ewa Wieleżyńska Says:

      Bardzo sie ciesze Monty, ze nasze notki sie spotykaja, a jeszcze bardziej, ze nie tylko wina biodynamiczne potrafia Cie obezwladnic.

  3. sstar Says:

    Próbowałem kiedyś Bandol z tego samego rocznika,
    ale w dużo mniej komfortowych warunkach:
    http://www.sstarwines.pl/wino1060
    Smakował jednak jak nigdy!

    Pzdr!

    PS. W drodze powrotnej do Tulonu mistral sprzymierzył się z pożarem. Gorąco było.

  4. Marianna Słojowa Says:

    Bardzo źle Panią poinformował „pan w berecie”. Pecten jacobaeus i Pecten maximus (oba sprzedawane jako „muszle świetego Jakuba”) to po prostu jedne z przegrzebków z rodzaju przegrzebkowatych. „Coques” to zupełnie coś innego. Nie należą nie tylko do przegrzebkowatych, ale nawet nie są w tym samym rzędzie ani rodzinie. Jedyne co je łączy, to klasa: małże.

    Pozdrawiam.

Dodaj komentarz